Sto tysięcy jednakowych miast cichutko kwili, tak mi dobrze. Zastanawiam się nad tymi entuzjastycznymi myślami, które tak chętnie stwarzam. Nie jestem pewna, czy chcę ingerować tak silnie w czyjeś życie. Boję się tego- że skrzywdzę, że zranię, że unieszczęśliwię. Więzi międzyludzkie są dla mnie przede wszystkim ogromną odpowiedzialnością, na którą chyba niezbyt jestem gotowa. Zatracam się w mojej intymnej niespołeczności, stwarzam charaktery ludziom, których nie znam i dlatego nie obchodzi mnie, że moja działalność może okazać się krzywdzącą, destrukcyjną, bo... ich nie znam właśnie. Nie dotyczą mnie w bezpośredni sposób, chociaż nad pośrednim może bym się zastanowiła... Nie wolno mi zapominać, że nie jestem sama na tym łez padole, chociaż wizja jedynego człowieka- mnie jest dość kusząca. Uniknęłabym w ten sposób cierpienia. Nie zaznałbym też uczucia uznania, satysfakcji itp. itd. ale wszystko ma swoją cenę, prawda? Ludzie mając tyle możliwości rozwoju zatracają się w swej destrukcyjnej mocy i to mnie przeraża. Zawsze, kiedy przeszywam ich butelkowymi oczyma, gdzieś, nawet nie na dnie, dostrzegam błysk wrogości. Ten błysk zabija moją ciekawość, każe mi się ukrywać razem z moją pierdoloną ciekawością. Gdybym tylko mogła ją porzucić. Lecz równie dobrze sprzedałabym moją tożsamość, i stałabym się podobna im- ludziom, którzy ranią.
Zdarzają się jednak osoby... Znam takie trzy, a raczej dwie i pół. Ale o wiele lepie jest utyskiwać na tych zabijających, raniących...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz